Zaczynam oto cykl wpisów z dyariusza podróży imć Wojciecha Miaskowskiego posła Rzeczypospolitej w 1640 roku do Imperium Osmańskiego posłanego.
Tytuł dzieła brzmi Dyariusz legacyjej do Turek Wojciecha Miastkowskiego, podkomorzego lwowskiego, w którym się opisują instrukcyje od Króla mu i hetmana dane, droga od wyjazdu z Kamieńca aż do powrotu, relacyja tego poselstwa, listy, responsa i wszytko, cokolwiek do tego aktu należy, ut sequitur.
A gdyby tak zagrać przygodę w czasach, gdy morowe powietrze zbiera swe śmiertelne żniwo, choćby w dobie straszliwego Potopu kozacko-moskiewsko-szwedzkiego? 😉
Oczywiście myśl ta mnie naszła w związku z epidemią chińską „wirusa w koronie”, na który to temat nawet zrobiłem małe rozpoznanie rynku maseczek chirurgicznych, które z Polski wyssało na chiński rynek.
trochę żart, a trochę jednak dale do myślenia
Jest też ciekawa pozycja książkowa poświęcona epidemiom w historii. Zjawisko wielce życiowe, choroby towarzyszą ludzkości wszakże od zawsze (tudzież od wygnania z biblijnego raju 😉 ). W różnych grach fabularnych w mrocznych klimatach fantasy zdarzały się epidemie, zatrute studnie i temu podobne. W science-fiction również motyw był to wykorzystywany. Zatem może i w grze historycznej tudzież historią inspirowanej wątek epidemii doda dramatyzmu rozgrywce swawolnej kompaniji.
Książka ciekawa i aż 100 funtów brytyjskich kosztująca!
Miałem pisać jakieś podsumowanie roku, ale pal licho, po co komu kolejne rozczulanie się i rozliczanie, przejdźmy lepiej to tematyki gry fabularnej „Dzikie Pola: Rzeczpospolita w ogniu”, mam bowiem pewne świeże przemyślenia jej dotyczące, a konkretnie rozwinięcia rozgrywki o sprawy kolonizacji Dzikich Pól, poszerzania się „cywilizowanego osadnictwa” i ładu państwowego w głąb dziczy.
Jestem świeżo po lekturze podręcznika do amerykańskiej gry fabularnej „Aces & Eights”, która daje graczom szansę wczuć się w osoby żyjące na skraju cywilizacji w Ameryce Północnej w drugiej połowie XIX wieku. Jest to gra realistyczna, nie to co „Deadlands” mieszające konwencję Dzikiego Zachodu z horrorem, niemniej jednak zakłada alternatywną linię historyczną. Nie tylko przebieg wojny secesyjnej był inny niż w rzeczywistości – co sprawia, że mamy do czynienia z istnieniem zarówno USA jak i CSA (Skonfederowane Stany Ameryki). Autorzy pogrzebali przy historii trochę głębiej, przez co istnieje w uniwersum gry niepodległa Republika Teksasu, a terytorium Meksyku wciąż obejmuje Kalifornię i inne stany, jakie w rzeczywistości Meksyk utracił na rzecz USA w 1848 roku.
No i właśnie pomyślałem sobie, że w naszych rodzimych „Dzikich Polach” także możemy sobie założyć realia, które dadzą nam z jednej większe pole do prowadzenia przygód awanturniczo-ekonomicznych (czyli bohaterowie graczy budują swoje majątki na pograniczu Dzikich Pól), a jednocześnie pozwolą unikąć oczekiwania przez biegłych w wiedzy historycznej graczy wydarzeń zgodnie z linią historyczną naszej rzeczywistości.
Jest kilka możliwości alternatywnej historii, które możemy wykorzystać na potrzeby naszej rozgrywki, o których za chwilę. Najpierw jednak wspomnę, że już kiedyś Jegomość Michał Mochocki, współtworca drugiej edycji gry „Dzikie Pola: Rzeczpospolita w ogniu”, w miesięczniku Portal miał swój cykl pt. „Nowe Dzikie Pola”, później zwany „Dzikie Pola: Posesjonat”, który rozszerzał mechanikę gry właśnie o kwestie gospodarcze prowadzenia szlacheckiego folwarku. Ja w tym wpisie idę po tej lini „Posesjonata”, skupiając się jednak głównie na karierze bohaterów na terenach Ukrainy, przy jednoczesnym rozszerzeniu tematyki o postaci „nieszlacheckie”. Z drugiej zaś strony, nie mówię póki co o mechanice, która dla choćby wypasu bydła w „Aces & Eights” jest nieźle rozbudowana, ale skupiam się póki co na potencjalnych realiach, w jakich rozgrywkę można umieścić.
A zatem, po pierwsze, możemy po prostu zacząć od roku 1638, gdy po powstaniu Ostranicy i Huni zapanował „złoty pokój” – czas intesywnej kolonizacji dziewiczych rejonów Ukrainy. Kres temu okresowi położyło powstanie Chmielnickiego w 1648 roku. Tutaj zaś, można historię zmodyfikować tak, aby powstanie nie powiodło się lub do niego nie doszło, aby kolonizacja trwała dalej nieprzerwanie, a niepokoje i problemy społeczne naturalnie wciąż się nawarstwiały, tyle że już bez możliwości sprawdzenia przez graczy w podręczniku do historii co będzie za miesiąc się działo 😉
Oczywiście, po drugie, można także zaczynać po takim nieudanym powstaniu lub śmierci Chmielnickiego zduszonego przez służbę swego wroga Czaplińskiego w stepie. Można przemyśleć kilka sposobów ominięcia nieszczęścia 1648 roku, najważniejsze rzecz jasna, by zapewnić sobie warunki do prowadzenia „Dzikich Pól: Kolonizacji” zamiast „DP: Rzeczypospolitej w ogniu”.
Swoją drogą, pomimo chwytliwego podtytułu, w podręczniku nie zauważyłem tego „ognia”, nie było też „posesjonata” w duchu publikacja imć Michała Mochockiego. Ja bym raczej podsumował podręcznik gry jako „Dzikie Pola: SWAWOLNA KOMPANIA” 😉 Oczywiście ewentualna rozgrywka rozpoczynająca się od powstania Chmielnickiego i przeprowadzona przez wszystkie straszliwe wojny okresu 1648-1699 to jak najbardziej dobry, choć może zbyt monotonny „setting”, który można nazywać mianem „Rzeczypospolitej w ogniu”.
Wracając jednak do „DP: Kolonizacji”, inną opcją może być głębsze pogrzebanie w historii, żeby na przykład dalej rządzili Jagiellonowie, ale to też wymaga przemyślenia skomplikowanych kwestii unii lubelskiej i innych szczegółów. No ale właśnie szukałem sposobu jak obronną ręką wyprowadzić Rzeczpospolitą z wojny z Moskwą w latach 1660-1667 tak by nie traciła ona Lewobrzeżnej Ukrainy i można było dalej prowadzić kolonizację po okresie krwawej wojny, a właśnie nieumiejętna polityka dworu Jana Kazimierza po polskich sukcesach militarnych doprowadziła do tak haniebnego rozejmu w Andruszowie w 1667 roku, utraty Smoleńska, Kijowa i dużej części Ukrainy. I może właśnie pokombinowanie z inną sytuacją na dworze, inną linią dynastyczną, dałoby odpowiedni efekt? Tylko że zmiana historii tak głęboko, by Jagiellonowie dalej panowali w 1667 roku aż prosi się o przeniesienie rozgrywki do XVI wieku, na sam początek alternatywnej linii historycznej.
Tak czy owak, głównym celem jest tutaj uzyskanie pewnych „stabilnych” realiów rozgrywki, naszego „Dzikiego Wschodu”, na którym bohaterowie zarówno szlachty, jak również prostych Kozaków, a nawet mieszczan lub Żydów (aż się prosi o rozszerzenie „Dzikie Pola: Żydzi” ! 😉 ) chcą budować swoje nowe życie. Tutaj zaś mamy całą gamę możliwości: zakładanie swego dworu tudzież chutoru; branie ziemi w dzierżawę od wielkich posiadaczy ziemskich lub walka o zachowanie swego dzikiego kawałka ziemi w konfrontacji z magnatem (popularny konflikt na linii Kozak-magnat); służba przy przepędzaniu bydła i koni z Ukrainy hen przez Ruś Czerwoną, Małopolskę aż do Śląska (przygody iście w stylu amerykańskich kowbojów ze wspominanej dziś gry „Aces & Eights”! ); działalność handlowa, rzemieślnicza; służba u możnego pana jako ekonom, dworzanin, żołnierz; posługa duchownego, może jako orędownik unii prawosławia z papiestwem, albo może wręcz przeciwnie obrońca niezależności prawosławia, może nawet jako nauczyciel słynnego Kolegium Kijowsko-Mohylańskiego, czyli pierwszego nowoczesnego kolegium prawosławnego na modłę jezuicką utworzonego w 1632 roku w Kijowie. Naturalnie jako Kozak można sobie jeszcze spędzać czas na polowaniu, łowiectwie, połowie ryb, a od czasu do czasu na jakąś bliższą lub dalszą wojenną awanturę wybrać się z innymi mołojcami. Z resztą, zwykli rzezimieszkowie i wszelkiej maści przestępcy jak najbardziej też mogą znaleźć na Ukrainie swoje miejsce, a dobrym przyczynkiem do ich przygód może być jedna z książek w mej biblioteczce pt. „Złoczyńcy. Przestępczość w Koronie w drugiej połowie XVI i w pierwszej połowie XVII wieku”.
To dopiero początek rozważań nad tematem kierunku rozgrywki w klimacie „Dzikie Pola: Kolonizacja”. Myślę już jak lepiej dać zabłysnąć osobom realizującym się w „tradycyjnie kobiecych rolach społecznych tamtego okresu” 😉 Tak czy owak, zajrzę najpierw sobie do twórczości Jegomości Michała Mochockiego w „Portalu” sprawdzić co tam dokładnie w cyklu „Nowe Dzikie Pola”/”Dzikie Pola: Posesjonat” proponował, jak również poczytam więcej o działalności kolonizacyjnej magnaterii, powstawaniu nowych miast na Ukrainie w XVII, o życiu gospodarczym tamtego okresu itd. Póki co mam bardzo szczątkową i ogólną wiedzą na temat hodowli bydła i koni w tamtych realiach, a to może być bardzo ciekawy temat dla zarówno wprowadzenia elementów gry ekonomicznej do rozgrywki, jak również zachowania awanturniczego charakteru rozgrywki staropolsko-ruskimi „kowbojami” 😉
W dniach 23-24 listopada 2019 roku odwiedziłem Targi Gra i Zabawa, gdzie miałem przyjemność porozmawiać ze współautorem drugiej edycji „Dzikich Pól: Rzeczypospolitej w ogniu” Arturem Machlowskim. Zapraszam zatem na relację z naszej rozmowy okraszoną kilkoma zdjęciami ze stoiska firmy Cobi, Jegomość Artur służy bowiem teraz na dworze tej zacnej kompaniji jako oficyjer wysokiego szczebla zwany z zagraniczna mianem „Brand Manager” 😉 Z resztą jemu tom podkupił domenę DzikiePola.com, ale po cóż miałby trzymać kilka srok za jeden ogon 😉
Jegomość Artur ARTUT Machlowski niczem hetman wielki koronny komenderujący pancernemi hufcami
I cóż rzekł Jegmość Artur? A no to, że uwielbia klimat Dzikich Pól i Rzeczypospolitej szlacheckiej, że grywa czasami w „Dzikie Pola”, ale nie jest to dlań opłacalna tematyka. Dlatego też w firmie Cobi zajmują się modelami z drugiej wojny światowej, a nie modelami husarii. I tak jak wielce by chciał Jegomość Artur zobaczyć husarię spod sztandaru Cobi, to w tym samym czasie zamiast koników i jeźdzców z kopiami fabryka wyprodukuje modele czołgów niemieckich Tygrys, które zejdą w dwadzieścia razy większym nakładzie niż zeszłaby najwspanialsza formacja kawaleryjska w dziejach ludzkości!
Choć nie husaria, toć wciąż zacna jazda
Zrozumiała zatem jest w pełni polityka firmy Cobi, której fabryka pracuje już i tak pełną parą, fani ich klocków z najdalszych zakątków świata wyczekują nowych modeli czołgów, samolotów, czy okrętów wojennych. Niebawem zwiększyć się mają o 30% moce produkcyjne fabryki klocków, tak dobrze im bowiem idzie interes! A ja prowadząc niesystematycznie blog ten hobbystyczny klepię biedę niczem szarak jakowyś, zamiast jak kniaź klockowy zająć się czymś intratniejszym. Choć w sumie, przecież dla złociszy pozyskania zacząłem się zajmować projektem z dziedziny robotyki z Kitajcami za pan brat 😉
Hufce pancerne wroga budzą podziw
Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak jeno błogosławić i życzyć wszelkiej pomyślności polskiej marce Cobi. Niechaj rosną w siłę, a Jegomości Arturowi żyje się dostatnie! Obyś zbił Mości Arturze magnacką fortunę na klockach, a za zgromadzone złocisze wypuścił kiedyś serię klocków z husarzami, pohańcami, mołojcami i inszemi pludrakami ku uciesze dzieci, jakoż i ojców ich po wsze czasy dziecinnych 😉
Odniosę się poniżej do filmu, którego obejrzenie Waszej Miłości sugeruję, zanim do słowa mego pisanego przejdziesz poniżej 😉
Przyjaźń brzmi pięknie, ale opisie filmu to nieźle pojechali z ty m nazizmem…
Piszę o tym filmie, bo szczerze mówiąc w listopadzie nie nagrałem nic swojego, a lubię kontrowersje wszelakie. Tak się złożyło, że trafiłem akurat na dość świeży temat relacji polsko-irańskich w kontekście finansowych roszczeń żydowskich wobec Rzeczypospolitej Polskiej, więc wtrące swoje trzy grosze 😉
Co Polacy wiedzą o Iranie? Kraj ten jest w Polsce dużo mniej znany niż Polska w Iranie. Wiele osób powie brzydko, że to jakieś „ciapaki”, „araby” itp., a to przecież kraj starożytnej cywilizacji, którą fascynowała się szlachta polska, czująca z Iranem z resztą pokrewieństwo – toć Sarmaci i Persowie z jednego pnia wyszli i ze sobą sąsiadowali w zamierzchłej przeszłości! Ze względu jednak na politykę czasów najnowszych, na rewolucję przeprowadzoną przeciwko władzy irańskiego szacha (króla) w latach siedemdziesiątych i związaną z tym izolacją Iranu przez USA na arenie międzynarodowej, Polacy tak mało wiedzą o tym dużym i starożytnym państwie gdzieś między Irakiem a Afganistanem. Żeby krótko zaś scharakteryzować ten kraj, można określić go słowami mego kolegi ze studiów, który tam często bywa: Iran to taki Pe-eR-eL z filmów Barei, tylko że w muzułmańsko-socjalistycznej konwencji 😉
Ludzie z Iranu są rzeczywiście Polakom przyjaźni, są gościnni dla turystów z Polski jak nasze babcie i prabacie dla swoich wnucząt (zjedz mięso, zostaw ziemniaki!), a władza jest jednak bądź co bądź trochę mniej zamordystycznie muzułmańska niż Arabia Saudyjska, która tym się różni od Iranu (oprócz kwestii różnic teologicznych sunnizm/szyizm), że zamordyzm religijny Saudów jest monarchistyczny, a w Iranie jest bardziej socjalistyczno-bareistyczny. Co jeszcze jest ważne, a ważniejsze od różnic religijnych między nimi, to że Saudowie są sojusznikiem USA, a zatem także Izraela, czyli Polski bądź co bądź również, natomiast Iran jest ich przeciwnikiem, bardzo z resztą asertywnym w polityce zagraniczej. Swoją drogą, czy wiesz Drogi Czytelniku, że książęta z Arabii Saudyjskiej uczęszczają na polską uczelnię wojskową we Wrocławiu? 🙂 https://wiadomosci.wp.pl/ksiazeta-z-arabii-saudyjskiej-szkola-sie-w-polsce-na-zolnierzy-6302294954444929a
Natomiast użycie terminu „nazizm” w opisie filmu jest, uważam, nie na miejscu. Pamiętajmy, że choć pokazani są w filmie „zwykli Irańczycy”, z pewnością stoi za nimi współczesny interes polityczny i chęć przeciągnięcia emocji Polaków na swą stronę, zwrócenie Polaków przeciwko Izraelowi. Oczywiście można mieć dużo uwag co do działania Izraelczyków wobec ludności arabskiej i ich polityki zagranicznej, ale są uważam pewne granice, których przekroczenie, tak jak użycie słowa „nazizm”, powoduje skreślenie rozmówcy z poważnej dyskusji. Najlepiej po prostu nie stawać po żadnej ze stron w dzisiejszym rywalizacji Izrael-Iran.
A co do wspomnianej w filmie pomocy udzielonej Polakom przez Iran w latach drugiej wojny światowej, to pamiętajmy, że wielu było polskich Żydów pośród Polaków, którzy uszli z generałem Andersem z sowieckiej ziemi, by potem podczas pobytu Andersa w Palestynie pozostać tam (zdezerterować z polskiego korpusu) dla budowy państwa żydowskiego. Ale czy to coś właścwie zmienia? Czy wdzięczność w ogóle coś znaczy w polityce? No właśnie wdzięczność nic nie znaczy, ale często jest używana jako narzędzie oddziaływania na emocje prostych mas. Tym, co się liczy, jest aktualny interes – włodarze Izraela bardzo dobrze to rozumieją.
W 1942 roku wciąż panowała w Iranie monarchia, a religia muzułmańska słabła, społeczeństwo robiło się coraz bardziej świeckie i kosmopolityczne. Co ma to wspólnego z dzisiejszą rządzącą ideologią Iranu? 1942 i 2019, to dwa różne oblicza Iranu. Dziś Iran ma tak samo za uszami jak Izrael, a jednocześnie z Persami i Żydami Polaków łączą wielowiekowe relacje. Z Żydami może bardziej skomplikowane, ale przecież ci żyli obok Polaków na jednej ziemi przez stulecia, a z Persami nasi przodkowie rozeszli się w różne strony świata zapewne tysiące lat temu. Z resztą, to że istnieje Państwo Izraela tam, między Morzem Śródziemnym a rzeką Jordan, jest także zasługą Polski, która aktywnie wspierała i szkoliła żydowskich bojowników jadących do Palestyny wykroić sobie własne państwo.
Wiele wspólnych prastarych tradycji łączy nas potomków Sarmatów i dzisiejszych Irańczyków, choćby obyczaje wielkanocne, wywodzące się ze święta wiosennej równonocy będącej po dziś dzień Nowym Rokiem dla Irańczyków. Podobieństwa mają też Polacy z Kurdami, ale przecież jeszcze większe z poczciwymi Białorusinami, ale jak się zastanowić, to także z Ukraińcami, Rosjanami, dzisiejszymi Litwiami, czy nawet Niemcami… No i jakoś ta bliskość obyczajów, religii i kultur między Polakami a sąsiadami nie przeszkadzała w toczeniu krwawych wojen między sobą, z Iranem mieliśmy po prostu to szczęście, że na wojowanie z nimi było zbyt daleko 😉
Tak czy owak, dobrze jest poszerzać horyzonty, a interesując się pierwszą Rzeczpospolitą, warto zwrócić uwagę na jej relacje nie tylko z Imperium Osmańskim, ale także z Iranem, który zwie wciąż Polskę prastarym mianem „Lachestan”, a jego perska mowa ma bardzo dużo współnego z polszczyzną (niektóre północirańskie języki nawet więcej mają tych podobieństw niż perski, a jeszcze bardziej szokują związki ze starożytnym językiem awestyjskim).
Dziś po rozmowie z osobą zarządzającą pewną szkołą, którą bądź co bądź bardzo cenię, smutno mi się zrobiło jak nawet najbardziej wartościowe osoby w świecie edukacji kapitulują przed machiną państwowego wszechogarniającego, totalnego Lewiatana, by w ogóle móc działać otwarcie jako placówka oświatowa, a nie jak żołnierze wyklęci kryjący się po lasach z tajnymi kompletami partyzanckiej edukacji…
Jakże to tak, że podobno żyjemy w „wolnym kraju”, świętujęmy jakąś orwellowską rocznicę „odzyskania wolności w 1989 roku”, a ja muszę poddawać dziecko pod weryfikację komukolwiek kto sprawdza czy moje dziecko „realizuje podstawę programową”? Jak ma się nie burzyć krew wolnego człowieka stepu, gdy mu ktoś nakazuje tak a nie inaczej poddawać dziecię indoktrynacji i decydować chce o „promocji dziecka do następnej klasy” podtrzymując jakąś dziwną abstrakcyjną fikcję działającego dla naszego dobra „systemu edukacji”, podczas gdy poziom analfabetyzmu „wtórnego” i niezrozumienia czytanego tekstu w Polsce jest dziś okrutnie wysoki?? Czy ludzie potrzebują do życia Ministerstwa Dobrych Kroków, by wiedzieć jak się chodzi? To po co nam Ministerstwo Edukacji, które stoi na czele jakiegoś totalitarnego antywolnościowego systemu realnego bareizmu? (Choć ponoć w Kazmierzu Dolnym mieści się Ministerstwo Smaku 😉 )
Czemu służyć ma cała ta machina sprawdzania, odmierzania, przymuszania i udawania, skoro kto ma się nauczyć i tak się nauczy? Jeśli państwowy aparat przymusu tak bardzo chce opiekować się dziećmi naszymi, to czemu nie da nam jeno świetlic dziennych, których dokładne działanie i sposób spędzania tam czasu dzieci zostałby zdecentralizowany do najniższego możliwego poziomu?
To co winno być moim zdaniem główną ideą przyświecającą świetlicom gdzie dziecko może spędzać czas, gdy rodzic wyrabia swą pańszczyznę (ot temat do kolejnych rozważań wolnościowych!), obok zapewnienia dzieciom tyle zdrowego ruchu ile dzieci potrzebują, to nauczanie współżycia w społeczeństwie, empatii, poszanowania drugiej osoby i różnych światopoglądów, higieny, komunikacji, jak również praktycznego odnalezienia się w życiu zależnie od swoich preferencji. Bez żadnych poziomów zaawansowania liczonych promocją z klasy do klasy lub innych dziwactw socjalizmu, etatyzmu, faszyzmu ni innych totalnych systemów kontroli człowieka przez bezduszną machinę „państwa”. Oczywiście jest tutaj bardzo obszerny temat duchowego zniewolenia niektórych rodziców, którzy chcą i pragną, by ich pociechy były tresowane nawet bardziej niż przewiduje ustawa. No coż, wolność Tomku w swoim domku, memu dziecku dajcie sąsiedzi drodzy być sobą, a szanować Waszą odmienność będzie ono niechybnie! Niechaj sobie jedni ludzie otwierają świetlice tresujące dziatki jak Lewiatan, a inni sobie zrobią demokratyczne szkoły po swojemu.
Tak jak wolni i niezłomni ludzie Dzikich Pól stawiali opór Lewiatanowi wkraczającego w ich wolność na pograniczu natury i „cywilizacji”, tak też ja otwarcie zgłaszam swój sprzeciw wobec szaleństwa „systemu” i nie pozwolę by jacyś ślepcy próbowali być moim przewodnikiem, bo jak głoszą słowa klasyka „jeśli ślepy ślepego prowadzi, obaj w dół wpadną” i „kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha”. Kozacka Brać, prowadźmy tabor na Ministerstwo Edukacji Narodowej, by wyzwolić naszych nauczycieli z okowów niewolących procedur i przepisów 😉
Minęły dwa miesiące, a miesięcznik przystanął, spieszę zatem z podróżą w czasie publikując z listopada wpis na wrzesień i październik. Na czas Dziadów i Wszystkich Świętych trafiłem w postowiecki świat, do Republiki Białoruś, gdzie wizytując rodzinne strony mych przodków i obserwując postowiecki świat absurdu w nastrój pełen refleksji egzystencjalno-historyczno-filozoficznych popadłem. I tak też w pytanie jakże ważne, a niebezpieczne się zagłębiłem: Szaleństwo, normalność, co wyznacza granicę między nimi, co je definiuje? Co pisać, żeby nie być banalnym, ale też żeby nie popaść w skrajne egzaltowane wywody i zrozumianym być dobrze przez czytelnika?
Miałem pisać mądre rzeczy na blog, ale chyba przez swój
perfekcjonizm co bym nie chciał napisać, wydaje mi się zbyt
banalne. Filmy też bym chciał kręcić idealne, przez co mało co w
ogóle ich powstaje. Czasem myślę, że może lepiej wypuszczać
lada jakie szalone treści, byleby w ogóle cokolwiek było? 😉
Przeczytawszy przepis na omlet z winem taki otoż filmik
spreprarowałem. Komuś się kiedyś może tego typu dzieła
spodobają, tak jak Van Gogha twórczość lata po jego śmierci
(jestem świeżo po filmie o tym malarzu, w szpitalu dla obłąkanych
nie raz i nie dwa lądował…).
Na żadne inne nagrania nie miał ja czasu, za groszem biegał, wyprowadził się z mieszkania, poleciał do Kitaju dalekiego zarabiać pieniądze, a potem z biznesowym partnerem poleciał do Białorusi na dni kilka w sprawach służbowych. Ech ci Kitajcy, działają szybko, z punktu widzenia białego człowieka bez planu, jak w gorącej wodzie kąpani, ale może w ich szaleństwie jest metoda? W końcu to u nich jeździ super szybka kolej, a nie u nas. Tylko czy ten szaleńczy pęd jest komukolwiek do szczęścia potrzebny?
Tak czy owak, dzięki Kitajcowi owemu mogłem odwiedzić wreszczie krainę mych przodków, ziemie dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Dzięki Kitajcowi opętanemu szaleńczym pędem za groszem, owładniętemu wizją konstruowania robotów rodem z filmów i gier science-fiction, mogłem w Mińsku odwiedzić księgarnię i kupić książek kilka, w tym “Ostatnie Życzenie” Andrzeja Sapkowskiego po białorusku. Bom maniak nauki języków, a szczególnym sentymentem języki naszej Rzeczypospolitej darzę.
Wielkie Księstwo Litewskie, ile tak naprawdę wiemy o tej części
Rzeczypospolitej? Czyż nie zbyt łatwo równamy ją, utożsamiamy z
Polską? Gdy mówimy w Polsce o „Potopie” szwedzkim, czy ktoś
tak naprawdę zwraca uwagę na to co było „krwawym Potopem” dla
Wielkiego Księstwa Litewskiego? Ileż to lat minęło od napisania
przez Sienkiewicza „Potopu” i jego ekranizacji przez Hoffmana, a
nikt się nie podjął na poważnie krytycznej polemiki i odkłamania
historii? Niechaj zatem ja, po wizycie w zamku radziwiłłowskim w
Nieświeżu i lekturze ksiąg wielu, zwrócę uwagę na spraw kilka.
Może najpierw banalne kwestie z filmu „Potop”. Janusz i Bogusław Radziwiłł, zagrani kolejno przez Władysława Hańczę i Leszka Teleszyńskiego. Pierwszy aktor miał w roku premiery filmu (1974 r.) 69, a drugi 27 lat. A czy wiecie w jakim wieku w 1655 roku były zagrane przez nich prawdziwe historyczne postaci? Otóż kolejno 43 i 35 lat, różniło ich zaledwie osiem, a nie ponad 40 lat! Obaj mężczyźni w sile wieku, podczas gdy filmowy i książkowy Janusz wychodzi na styranego życiem starszego pana. Znany z popkultury Janusz Radziwiłł umiera na astmę, a kto wie jak było z prawdziwym? Otóż wszystko wskazuje na to, że został otruty. Przez kogo? Można się jeno domyślać…
Dlaczego Janusz Radziwiłł przystąpił do Szwedów? Kto zdaje sobie sprawę, że w momencie jego przejścia do obozu szwedzkiego większa część Wielkiego Księstwa Litewskiego była pod okupacją Moskali? Od 1654 roku trwała krwawa wojna z Moskwą będąca kontynuacją powstania Chmielnickiego, ba! nawet Wilno zostało przez moskiewskich najeźdzców spalone w 1655 i już nigdy nie podniosło się do dawnej chwały. Wróg u bram, ratunku od króla Jana Kazimierza nie ma co oczekiwać, cóż miał wonczas czynić hetman? Jeszcze do tego jako protestant mógł odczuwać coraz mniej sprzyjającą niekatolikom atmosferę polityczną. Czyż nie był on po prostu bohaterem tragicznym, który zasługuje na nową literacką odsłonę swych losów, odkłamaną po czasach rosyjskiej i sowieckiej cenzury? Proszę bardzo oto mapa Rzeczypospolitej w dobie Potopu, nie szwedzkiego, ale szwedzko-moskiewsko-kozackiego.
Szwedzi zadali bardzo duże gospodarcze straty Rzeczypospolitej na okupowanym przez siebie terytorium, nie przeczę, niszczyli z premedytacją różne kopalnie i ośrodki przemysłu, grabili i łupili, ale Moskale i bunty kozackie doprowadziły do równie wielkiego spustoszenia na wschodnich dwóch trzecich terytorium Rzeczypospolitej! O Kozakach jeszcze coś czytelnik i widz kojarzy, ale o Moskalach z reguły nic nie wie w kontekście „Potopu”.
Z kolei Bogusław Radziwiłł, brat stryjeczny Janusza, doczekał się
już powieści na swój temat, autorstwa ukraińskiej pisarki Iryny
Daniewśkiej, którą posiadam w oryginalnym wydaniu ukraińskim jak
również nowym białoruskim! Rozmawiałem z autorką i mówi, że
jeszcze nie szukała na polski rynek wydawcy, więc pozostaje mi
szlifowanie swych języków wschodniej Rzeczypospolitej, by móc
treść książki bliżej czytelnikom mym zreferować.
No właśnie, języki Rzeczypospolitej. Do krwawego Potopu Wielkiego
Księstwa Litewskiego ruska mowa dominowała na tym terenie, wciąż
jako język urzędowy, jak również jako język życia codziennego.
Jednocześnie była to już mowa odmienna od ruskiego z Wielkiego
Księstwa Moskiewskiego, a bardziej zbliżona do języka polskiego.
Polski, białoruski i ukraiński dzielą ponoć ze sobą 80%
słownictwa, to dziedzictwo czasów Rzeczypospolitej i późniejszej
porozbiorowej współegzystencji. I nie możemy tego rozumieć tylko
jako wpływ polsczyzny na ruszczyznę. Proszę oto link do
rekonstrukcji staropolskiej wymowy Bogurodzicy, sprzed czasów unii
lubelskiej.
Tamta staropolszczyzna wchodząc w mariaż z ruszczyczną stworzyła
nową polską mowę, która nie byłaby tym czym jest bez współżycia
przez kilka stuleci z ruskim światem Rzeczypospolitej – pewnie mało kto wie, iż w XVII oficjalnie po polsku mówiło się o Polsce „Polszcza”! Język polski
jeszcze do lat 30. XIX wieku był językiem elitarnym miasta Kijowa,
czyli prawie 200 lat od jego przejścia pod moskiewskie władanie (w
1648 roku wraz z powstaniem chmielnickiego, ponad 120 lat przed
pierwszym rozbiorem)! Z resztą do połowy XIX wieku tereny zabrane
Rzeczypospolitej przez Moskali zwane były ni mniej ni więcej ale
POLSKIMI GUBERNIAMI. Dopiero w miarę wzniecania przez Polaków
kolejnych niepokojów była ta polska swoboda ograniczana, niemniej
jednak przeczy to polskiej martyrologii 123 lat niewoli pod zaborami.
Tym, co położyło kres polskiej wyraźnej obecności kulturowej na
wschodzie aż po Smoleńsk był nie carat, ale rewolucja bolszewicka
i kulminacja antypolskiej polityki – akcja polska NKWD w 1937 roku,
a potem tragedia drugiej wojny światowej i przesiedlenia ludności
po 1945 roku. Pamiętajmy o tym, bo historiografia i program szkolny
doby PRL wykrzywił naszą percepcję rzeczywistości tamtych czasów.
Dużo więcej swobody miał Polak pod carem i nominalnym królem
polskim w Królestwie Polskim i polskich guberniach Imperium
Rosyjskiego niż za czasów sterowanej z Moskwy Polskiej
Rzeczypospolitej Ludowej.
I na koniec, żeby nie było, iż caratu ze mnie obrońca oraz by oburzeni mym niepatriotycznym podejściem czytelnicy nie rzucali na mnie kalumnii – carat winny był śmierci setek tysięcy, a wręcz milionów, młodych mężczyzn, których brał w rekruty, mobilizował do wojska, co oznaczało niemal wyrok śmierci. Ileż to lat miał spędzić taki młodzian w wojsku? Dwadzieścia? Jeśli jeno przeżył, bo najpierw zaczynał swój żywot sołdata od straszliwego prześladowania, bicia, upokarzania, przy którym „fala” we współczesnym Wojsku Polskim za czasów poborowych to dziecinna igraszka. Obity przećwiczony wytresowany rekrut, który przeżył tę męczarnię „unitarki”, był niezwykle cenionym przez władzę żołnierzem. Nie możemy się zatem dziwić narastającemu rewolucyjnemu fermentowi w Imperium Romanowów, ale pamiętajmy tylko, że polskiej kulturze kres na Kresach położył komunizm, a nie carat.
Ostatni dzień sierpnia, to trzeba przysiąść dokończyć relację z przygód miesiąca tegoż. Poprzedni raz zabrałem się jako tako za pisanie trzy tygodnie temu we Francji. Chciałem napisać “usiadłem do pisania”, ale przecież klęczałem wtedy oparty o łóżko w hotelu 😉
I przyznać się muszę bez bicia, że zawsze ociągam się z napisaniem czegoś, jakby to była rzecz wymagająca niezwykłego namaszczenia i specjalnych warunków, ciszy, spokoju, ładnej pogody… Różne rzeczy wymyślałem, ale dość już! W tej Francji dałem radę pisać nawet przy dziecku oglądającym bajki po francusku, a do tego na klęczkach (może to akurat jest nabożne i z namaszczeniem potraktowanie pisania? 😉 ).
Miałem wielce ambitny plan pojechać jeszcze w lipcu na Ukrainę, w rejon historycznych Dzikich Pól oraz wiele innych miejsc znanych z historii Rzeczypospolitej, literatury pięknej i w ogóle historii naszej części Europy. Umówiłem się wstępnie na kilka spoktań z rekonstruktorami historycznymi, dyrektorem muzeum, twórcami gry paragrafowej o Kozakach na Androida oraz jednym politykiem. Wszystko jednak odkładałem, bo ciągle coś kombinowałem przy samochodzie, naprawiałem, poprawiałem, podłączałem instalację LPG, znowu naprawiałem błędy powstałem w wyniku dołożenia tej instalacji i w końcu nie pojechałem.
Odłożyłem wyjazd na trochę później, a wpadł za to nowy pomysł, by zdobyć więcej sławy, zasięgu oraz przede wszystkim stworzyć ciekawy materiał na blog. Doktor Radosław Sikora szukał bowiem osoby, która zrealizowałaby relację wideo z wyprawy polskiej delegacji rekonstruktorów historycznych na imprezę w Lermie w Hiszpanii w klimacie XVII wieku – poselstwo króla polskiego do króla Hiszpanii! Zgłosiłem się na ochotnika, pragnienie przygody i awanturnicza swawolna dusza przytłumiły rozsądek, zlekceważyłem wciąż nie do końca pewną sytuację z autem i pojechałem do Hiszpanii. Nie dość, że niedokładnie wyliczyłem sobie koszty wynikające z paliwa i autostrad francuskich, do tego opóźniłem jeszcze się o kilka godzin szukając na ostatnią chwilę przejściówek do tankowania LPG w Niemczech (choć okazało się, że dałoby radę i bez tych przejściówek), to 2 sierpnia po przejechaniu 2000 kilometrów trafiłem na najgorsze w ciągu całego roku korki na trasie przelotowej przez Bordeaux, czyli pierwszy piątek sierpnia zwany „czarnym piątkiem”, gdy wielka część Francuzów rusza na urlop. No i moje auto nie podołało, w gorącej temperaturze w bezruchu po prostu mi zgasło, nie chciało odpalić… Zostałem sholowany przez pomoc drogową, zapłaciłem trochę za to (zabrałem się w drogę nawet nie upewniwszy się co do posiadania usługi Assistance! Nie wiem jak to się stało, ale nie miałem tego pomimo posiadania rok wcześniej…). Potem na chłodniejszym silniku udało się odpalić i odjechać, ale problemy z autem nie minęły, zdarzało mu się gasnąć, przejeżdzało od 15 minut do godziny, rozgrzane nie odpalało, oj nie popisałem się kierując się mą ułańską fantazją! Nauczkę swoją odebrałem, a pomocni właściciele winiarni i domu na wynajem dla turystów nie dość, że nakarmili mnie i me dziecko przy rodzinnym obiedzie, to jeszcze wskazali gdzie szukać mogę mechanika. Tak trafiłem w końcu do hotelu Ibis Budget w mieście Bergerac („berżerak” po naszemu, albo „brazeira” jeśli wersja ma być oksytańska 😉 ) gdzie wielką pomoc okazała mi pracująca tam Polka! Dzięki wielkie dla Wiolety rodem z Gdyni! Akurat była na zmianie, gdy przyjechaliśmy, Chwała Bogu 😀 Pomogła mi doradzając, dzwoniąc do mechaników w tygodniu, wskazując miejsca na planie miasta, dając kontakt do kilku osób. Pomogły mi też osoby z grup na Facebook Polacy we Francji i Polacy w Bordeaux. Wielkie dzięki dla wszystkich za pomoc!
Miałem trochę doła, idąc w końcu na stare miasto Bergerac nie przebrałem się w mój historyczny strój jak miałem wcześniej w planie, żeby się pokazać obok pomnika lokalnego bohatera Cirano de Bergerac (bohater historyczny, literacki oraz filmowy odegrany nawet przez słynnego „Rosjanina” „Żerarda Depardie” vel Obelixa 😉 ). Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę jak znana jest to postać literacka, w polskim Teatrze Telewizji odegrana przez Piotra Fronczewskiego.
Wtedy też na starym mieście Bergerac taka niespodzianka mnie spotkała! Występ lokalnej grupy folkowej Les Abeilles Bergeracoises w strojach regionalnych! Gdbym tańcował z nimi w moim stroju Prusaka to by dopiero była atrakcja! No ale nic to, i tak było fajnie. Kilka osób znało wśród tych osób język oksytański wyparty niemal zupełnie przez przybyłą z północy i narzuconą przez aparat państwowy francuszczyznę. Mi się jednak oksytański bardziej podoba niż paryska mowa, skoro już tu trafiłem, to może jakiś separatystyczny ruch Królestwa Wizygotów założę z tymi dziadkami, jakąś Sicz Wizygotów, a mnie obiorą atamanem koszowym ;). Podniesiony na duchu następnego dnia wróciłem na Stare Miasto w przebraniu Prusaka budząc pewne zainteresowanie turystów i mieszkańców Brazeirac. Uprzedzony przez Wioletę nie pokazywałem się z mą szablą, bo podobno we Francji broni białej nie można sobie tak swobodnie jak w Polsce posiadać i się z nią obnosić…
No
właśnie, ale przecież mój blog nazywa się Dzikie Pola, a nie Dzika
Akwitania, a ja zawędrowałem zupełnie w inną stronę Europy. No
cóż, ta wyprawa i jej nieoczekiwany obrót dużo mnie nauczyły,
między innymi o moim podejściu do planowania ostatnimi laty oraz o
ostrożności finansowej. Lekcję swoją odebrałem, sądzę, że
dobrze zapadnie mi w pamięć… Gdy jeden mechanik nazwał mnie
nieodpowiedzialną osobą, by jechać takim starym autem w tak daleką
wyprawę do Francji, nie sposób było się z nim nie zgodzić.
Sierpień, czas urlopów mechaników (i wielu innych), zlekceważenie
ubezpieczenia auta na awarię za granicą, a do tego nieznajomość
francuskiej sytuacji motoryzacyjnej-nieprzystosowanie większości
serwisów do tak starych aut jak moje (1998) – nie mają
przejściówek na taki stary typ komputera samochodowego jak mój…
Choć może jeszcze starsze auto byłoby lepsze – wtedy bez
komputera (prawie) każda awaria to prosta sprawa mechaniczna. Toyota
Camry na przykład – tak słyszałem. Ponadto, bardzo mało salonów
obsługuje auta z instalacją LPG, podobno warsztat samochodowy musi
mieć specjalne pozwolenie, by w ogóle dotykać się auta z LPG, a
do tego nie jest popularne robić sobie takie przeróbki. Francuzi
bogaci są najwyraźniej, wolą tankować benzynę w cenie 1,5 euro
za litr zamiat LPG w cenie 0,8 eur… A na autostradzie LPG dochodzi
do ceny 1 euro za litr! Ot o taką wiedzę jestem mądrzejszy dzięki
zamiłowaniu do historii staropolskiej…
Dowiedziałem się dzięki tej przygodzie więcej o samochodach, ich naprawach, o Polonii we Francji, o samej Francji, a także o wożeniu aut lawetami, zakupach samochodów za granicą, a do tego odwiedziłem afgański bar ćwicząc swój perski język – zawsze jakieś pozytywy (tak się oszukuję 😉 ). No ale ani na rekonstrukcję historyczną do Lermy, ani do Gniewu, się nie załapałem. Krótko mówiąc pechowy ten rok był do tej pory jeśli chodzi o to moje hobby historyczne, co wyraziła „pani ze sklepiku” w Chateau Fort de Roquetaillade (vide mój kanał YouTube) francuskim terminem „pas de chance”… Akurat z tego spotkania z Afgańczykami to się chyba najbardziej ucieszyłem, bo najbardziej swojsko się z nimi czułem – Afgańczycy ludzie to elastyczni, o 22 w nocy chcieli by ogarniać mechanika Afgańczyka, ale nie miał on komputera do sprawdzenia mojego auta. W ogóle mówił mi szef tego baru, że afgański mechanik o pierwszej lub drugiej w nocy wstanie pomóc jak jest potrzeba. Z takimi ludźmi czuję się równie swojsko jak na Bałkanach – tam w wakacje 2017 roku też od ręki mi napriawiali auto mechanicy kumple mego przyjaciela. Krótko mówiąc do zachodniej Europy lepiej wybierać się samolotem lub innymi środkami transportu grupowego, a na miejscu ewentualnie wynając sobie auto, albo jeszcze lepiej iść pieszo (jak pewna Szwajcarka jaką spotkałem z 2 psami obok Elbląga 2 tygodnie temu) lub rowerem (jak mój gospodarz z Couchsufing Jean z Langon, który przez pół roku jeździł po Europie rowerem odwiedzając także Polskę) – po torturowaniu kręgosłupa wielogodzinną jazdą doceniam naturalne sposoby podróżowania pozwalające kręgosłupowi działać tak jak powinien.
Tak czy owak, udało mi się wreszcie wrócić do Polski. Dziękuję bardzo wszystkim osobom, które poprzez zbiórkę https://zrzutka.pl/hckm5u wsparły mój powrót do Polski. 10 sierpnia o godz. 15 wsiedliśmy do busa i załadowaliśmy auto na lawetę jadącą za busem, by 12 sierpnia o godz. 4:30 rano dotrzeć do Warszawy zostawiając auto na kilka dni na parkingu obok Ikei Targówek, samemu dwie godziny później jadąc do Elbląga z kierowcą poznanym porzez BlaBlaCar. Te ponad 40 godzin powrotnej podróży minęło szybciej niż podróż do Francji – oto kolejna zaleta bycia pasażerem, a nie kierowcą. W busie odpowiedzalną pracę przywiezienia nas do domu wykonywało dwóch kierowców z Polski śpiących na zmianę w tymże pojeździe.
No cóż, pozostaje mi teraz jeszcze zmontować filmy z wyprawy. Kręcenie materiałów wideo jest jednak bardziej pracochłonne niż myślałem zanim się za to zabrałem. Choć może samo nagrywanie nie jest aż tak pracochłonne jak montowanie materiału, by wyszło zeń coś ciekawego. Obym w nowym roku szkolnym, gdy szkoła przejmie dużą część mej opieki nad uczęszczającą do szkoły córką, miał więcej czasu na systematyczne blogowanie 🙂
Tutaj jeszcze przypomnę link do mego pierwszego nagrania wideo z wyprawy do Francji na zamek z filmu „Fantomas kontra Scotland Yard”.
Podobno ciekawy filmik mi się udał, a że krótki, to tym bardziej warto obejrzeć 😉
To tyle w tym sierpniowym podsumowującym letnie przygody numerze tytułu prasowego DzikiePola.com. Do zobaczenia i usłyszenia we wrześniu!
Podchodząc bardzo poważnie do swej misji dziennikarza-blogera, podtrzymując formę bloga jako zarejestrowanego tytułu prasowego (miesięcznika), poprosiłem o spotkanie jakże słynnego w gronie miłośników historii Rzeczypospolitej Obojga Narodów i staropolskiej wojskowości doktora Radosława Sikorę, autora wielu ciekawych publikacji, w tym najnowszej z nich pt. „Husaria. Duma polskiego oręża”. Jakże wielką radość sprawił mi pan doktor odpowiadając pozytywnie na me zapytanie. Wstępnie myślałem o udostępnieniu wywiadu w formie wideo lub audio, jednakoż warunki na szybko zaaranżowanego spotkania sprawiły, że najodpowiedniejsza okazała pisemna relacja z naszej rozmowy. Pierwsza odsłona wywiadu skupia się na temacie rocznicy bitwy pod Kłuszynem oraz wojny polsko-rosyjskiej lat 1609-1618 zakończonej rozejmem w
Dywilnie, który wszedł w życie w 1619 roku, zaś w następnych wpisach zamierzam opublikować dalsze części wywiadu dotykające kwestii społeczno-politycznych dawnej Rzeczypospolitej, w tym roli stanu szlacheckiego oraz dyskusja na temat Kozaków i wpływu kwestii kozackiej na dzieje kraju naszych przodków.
W lipcowym numerze załączam także krótkie post scriptum do filmów o konnym łucznictwie, w którym rozmawiam z młodym miłośnikiem jeździectwa i łucznictwa Pawłem Danowskim. Tacy młodzieńcy jak Paweł dobrze rokują na przyszłość. Publikując nasz krótki wywiad pragnę okazać podziw dla zamiłowania Pawła do jakże wymagającego i niosącego ryzyko kontuzji jeździectwa. Niech będzie on przykładem dla swych rówieśników jak można spożytkować swe młodzieńcze lata.
Nie przedłużając, niniejszym zapraszam do lektury wywiadu z doktorem Radosławem Sikorą.
Kamil Nowak DzikiePola.com: Spotykamy się dzisiaj z doktorem Radosławem Sikorą, w dniu 4 lipca 2019 r., czyli w 409. rocznicę słynnej bitwy pod Kłuszynem. Czy to ważna rocznica panie doktorze, czy warto o niej pamiętać, czego możemy się nauczyć przy okazji tej rocznicy?
Doktor Radosław Sikora: Dla mnie to bardzo ważna rocznica, napisałem wszakże książkę na ten temat. Warto o tej bitwie pamiętać, ponieważ była to jedna z najciekawszych bitew w historii Polski, zwycięska bitwa o dużej doniosłości, po której Polacy wkroczyli do Moskwy. Polski królewicz Władysław Waza został obrany władcą Moskali zwanym u nas wielkim księciem moskiewskim, a w Moskwie carem. Przez dwa lata byliśmy w Moskwie. Generalnie wojnę, która zaczęła się w 1609 roku wygraliśmy, a zatem krótko mówiąc same sukcesy, warto więc o takich rzeczach pamiętać.
KN: Jak to się stało, że taka mała grupa ludzi potrafi zdominować tak wielką terytorialnie Rosję, a dwa lata później potem przegrywa? Czy to problem pychy zdobywców, czy brak jasnego politycznego planu na zagospodarowanie zajęcia Moskwy? Ja zawsze odbierałem niepowodzenie trwałego osadzenia Władysława Wazy i związania unią Rosji jako porażkę polskiej polityki zagranicznej na wschodzie, dlaczego pańskim zdaniem to się nie udało?
RS: Od razu sprostuję, że tam nie było porażki panie redaktorze. Zajęcie Moskwy to był tak właściwie efekt niezamierzony. Zamierzonym efektem było zdobycie Smoleńska i ziem utraconych przez Wielkie Księstwo Litewskie w 1514 roku, a to się w pełni udało. Odzyskaliśmy Smoleńsk i ziemie wokół niego o powierzchni około 75 tysięcy kilometrów kwadratowych, czyli tyle co niemal jedna czwarta terytorium dzisiejszej Polski! A że niejako „mimochodem” zdobyliśmy sobie Moskwę, przy okazji królewicz Władysław Waza został obrany tymże naszym wielkim księciem moskiewskim, to taki „bonusik”.
KN: Teraz rozumiem, czyli nie było celem tej wojny zdobycie władzy w Moskwie.
RS: Wyjaśnię z czego w ogóle ta wojna się wzięła. Wbrew wcześniejszym układom i porozumieniom z Wielkim Księstwem Moskiewskim, władca Moskwy Wasyl Szujski zawarł ze Szwedami porozumienie skierowanem ostrzem w naszą Rzeczpospolitą. Jako państwo poważne zareagowaliśmy na to odpowiednio. Zygmunt III Waza król polski i wielki książę litewski zebrał armię, ruszył na Wschód, a jego celem podstawowym było odzyskanie ziem utraconych prawie sto lat wcześniej oraz rozerwanie tego sojuszu moskiewsko-szwedzkiego i to wszystko się udało.
KN: Jak zatem doszło do zdobycia Moskwy?
RS: To wyniknęło z tego, że Moskwicini tudzież Moskwa (trochę później weszła do użytku wersja „Moskal”, a nie nazywaliśmy ich też jeszcze wtedy mianem „Rosjan”) zaczęli gromadzić armię, która miała pójść na odsiecz Smoleńskowi. Armia ta wyszła z Moskwy idąc przez Możajsk w kierunku Smoleńska. Żeby nie czekać na nadchodzącą z odsieczą wrogą armię, Zygmunt III wysłał jej na spotkanie armię pod dowództwem hetmana polnego Stanisława Żółkiewskiego. Tak skutecznie się spotkali, że ich pobili, rozbili i przejęli wojska cudzoziemskie walczące po stronie Moskwicinów, a potem razem z nimi wparadowali do Moskwy.
KN: Czyli rzeczywiście „przypadkiem” lub raczej „przy okazji” wpadła ta Moskwa w ręce Polaków. Czy nie było zatem jakiejś szansy na wypracowanie planu zagospodarowania tak spektakularnego sukcesu jak zdobycie stolicy przeciwnika i obranie królewicza polskiego władcą państwa moskiewskiego?
RS: Nie to było celem gdy zaczynała się ta wojna. Hetman Żółkiewski co prawda dogadywał się z moskiewskimi bojarami, to bojarzy nas do tej Moskwy wpuścili, to nie tak, że musieliśmy ją zdobywać siłą. Oczywiście nie wpuściliby nas gdyby nie to, że wcześniej przegrali w polu. Przegrana bitwa spowodowała, że nabrali chęci do rozmowy z nami. Dogadali się z Żółkiewskim na tej zasadzie, że Władysław Waza zostaje ich carem, tylko że w tym porozumieniu był jeden taki punkcik, o który to wszystko się rozbiło, a mianowicie Władysław Waza miałby porzucić katolicyzm i przyjąć wyznanie prawosławne. Warunek ten Żółkiewski zaakceptował bez porozumienia z królem – co trzeba mocno podkreślić, a ten warunek mocno nie podobał się monarsze. Z drugiej strony trzeba też zrozumieć Zygmunta III Wazę, gdyż jego syn Władysław miał wówczas dopiero piętnaście lat. Taki młodzieniec bez doświadczenia politycznego, w zupełnie obcym państwie, gdzie władców często po prostu mordowano w toku politycznych intryg, długo by w Moskwie zapewne nie porządził. Król Zygmunt III słusznie bał się o swego syna, a do tego dochodziły te niekonsultowane z nim warunki porozumienia, w szczególności ten wspomniany głoszący, że Władysław miałby porzucić wiarę jedyną, świętą, katolicką. Nie może zatem dziwić, że król swego syna do Moskwy nie wysłał. Kiedy Władysław Waza do Moskwy nie przyjechał, a Żółkiewski opuścił Moskwę po mniej więcej miesiącu od wkroczenia do niej, zaczęły się w Moskwie dziać różne dziwne rzeczy… Polska załoga zaczęła tam „troszkę” bardziej dokazywać, co zostało przez lokalną propagadnę bardzo mocno rozdmuchane, a zwłaszcza przez miejscowego patriarchę. Zaczęto wówczas organizować opór w dużej części państwa moskiewskiego poza zasięgiem polskiej władzy. Najpierw jedno opołoczenie, czyli po polsku pospolite ruszenie, podeszło pod Moskwę i choć jemu się nie udało, to następnemu już tak i po dwóch latach nas stamtąd wyrzucili.
KN: Czy nie można zatem było znowu rozbić tych moskiewskich wojsk w polu tak jak pod Kłuszynem?
RS: No tym razem mieliśmy trochę pecha. Hetman wielki litewski Jan Karol Chodkiewicz, który w 1612 roku próbował przyjść z odsieczą polsko-litewskiej załodze Moskwy tym razem przegrał, trochę zrządzeniem przypadku.
KN: Czy porażka tej odsieczy nie wynikała z nieopłacenia wojsk?
RS: To był stały problem Rzeczypospolitej w tamtym okresie, takie tło epoki, ten czynnik niczym nowym nie był.
KN: Czyli zatem nasza szlachta nie była aż tak zmotywowana do walki za Polskę, by iść na zagraniczne kampanie wojenne i zdobyć Moskwę dla polsko-litewskiej monarchii z pobudek patriotycznych nie bacząc na pienądze?
RS: Zacznijmy od tego, że oni o Polskę to raczej nie walczyli w Moskwie. Oni walczyli dla własnych korzyści. Polska była daleko, to nie była obrona polskiej ziemi. To nawet nie było odzyskiwanie polskiej, czy litewskiej ziemi. Smoleńsk jak już go odzyskaliśmy, został przyłączony do Wielkiego Księstwa Litewskiego, które go utraciło w 1514 roku. Powiedzmy też sobie szczerze: Zygmunt III idąc na tę wojnę nie uzyskał zgody Sejmu, który choć się nie sprzeciwił, zgody także swej nie dał. A brak zgody Sejmu oznaczał brak pieniędzy na wojnę, więc król zaczął tę wojnę od razu z wielkimi długami. W trakcie tej wojny zaczęto obiecywać wojskom – zaciężnym wojskom polskim, które wcześniej walczyły w Wielkim Księstwie Moskiewskim podczas dymitriad w wojskach władców nazwanych później pierwszym i drugim Dymitrem Samozwańcem. To byli zwykli żołdacy, którzy robili to dla pieniędzy, więc przeciągano ich na stronę Zygmunta III Wazy obiecując im zapłatę, w tym także pokrycie zobowiązań jakie wobec nich zaciągnęli wcześniej ci Dymitrowie. Długi narastały błyskawicznie, aż w pewnym momencie doszło do serii konfederacji. Żołnierze stwierdzili „dobra, jesteśmy tutaj już te cztery, a nawet pięć lat prawie, czas by ktoś zaczął nam za to płacić”. Wówczas trzeba było zwołać Sejm, zorganizować pieniądze, co się w końcu udało, ale te konfederacje zdążyły już mocno wygasić działania wojenne po 1614 roku. Tak czy siak, całą wojnę wygraliśmy, bo po trzyletnim okresie marazmu wyruszyła jeszcze druga wyprawa na czele z Władysławem Wazą po obiecany mu moskiewski tron – Moskale przysięgali przecież polskiemu królewiczowi wierność i posłuszeństwo. Władysław Waza wyruszył ze swymi wojskami w 1617 roku, by w 1618 dotrzeć pod Moskwę, choć tym razem, z powodu zdrady kilku żołnierzy, którzy zdezerterowali i przeszli na stronę przeciwnika ostrzegając oblężonych Moskali o planowanym szturmie, nie udało się jej zdobyć
KN: Kto był tym zdrajcą?
RS: Było to kilku żołnierzy cudzoziemskich. Tak czy owak, doszło w końcu do ugody, bo Moskalom też już wtedy było ciężko, woleli się porozumieć z nami niż toczyć tę wojnę w nieskończoność, zwłaszcza, że im pustoszyliśmy po raz kolejny państwo.
KN: Dziękuję panie doktorze. Mamy już zatem generalny obraz tamtego konfliktu. Pewien mój kompan z grona historycznych rekonstruktorów, miłośnik tematyki litewskiej i białoruskiej, poprosił bym zapytał jakie były propocje udziału wojsk z Korony Polskiej i z Wielkiego Księstwa Litewskiego w wojnie polsko-rosyjskiej 1609-1618.
RS: Zależy od etapu tej wojny. Gdy się wszystko zaczynało więcej trochę było Polaków. W armii Żółkiewskiego, który ruszył w stronę Kłuszyna byli generalnie Koroniarze, sprawdziłem to co do chorągwi. Tam chorągwi litewskich w ogóle nie było, ale później do samej Moskwy przyszedł Gosiewski z Litwinami, tak że wszystko zależy od konkretnego etapu wojny i tego co rozpatrujemy – czy pod Smoleńskiem, czy w samej Moskwie, czy jeszcze gdzie indziej.
KN: Dziękuję bardzo. Teraz pozwoli pan doktor, że jako redaktor bloga o nazwie nomen omen „Dzikie Pola” zapytam o rolę tej specyficznej, żyjącej na pograniczu państw i kontestującej feudalny ład społeczno-ekonomiczny, społeczności Kozaków w omawianej przez nas wojnie.
RS: W omawianej wojnie z lat 1609-1618 udział brało sporo Kozaków. Na przykład w szturmie Moskwy w 1618 roku uczestniczyło około 20 tysięcy Kozaków, czyli więcej niż liczyła armia polska pod murami oblężonego miasta, a zatem udział ten był wtedy znaczący. Mimo, że jak mówiłem wcześniej choć szturm się nie udał, to sama obecność Kozaków, to że chodzili oni po państwie moskiewskim wzdłuż i wszerz pustosząc je i plądrując, też miała duże znaczenie, bo po prostu skłaniało to Moskali do szukania porozumienia z polskim królem.
Wcześniej było różnie, od początku wojny Kozacy byli obecni na terytorium państwa moskiewskiego w sporych liczbach, buszowali po jego terytorium, choć nie zawsze działając na korzyść Zygmunta III. W kampanii kłuszyńskiej brało ich udział kilka tysięcy, a choć pod samym Kłuszynem było ich tylko 400 – Kozaków z okolic Pochrebyszcza, zwanych stąd pochrebiszczanami, to byli też Kozacy pod Carowym Zajmiszczem, gdzie zostawiliśmy korpus blokujący armię moskiewską, w którym obecnych było kilka tysięcy Kozaków. Tak że Kozacy oddali spore zasługi podczas tej wojny.
KN: Dziękuję panie doktorze za te odpowiedzi. W dalszej części rozmowy chciałbym przejść do kwestii bardziej ogólnych dotyczących nie tylko wojskowości, ale także zagadnień społeczno-gospodarczych, pozycji w państwie szlachty oraz roli Kozaków.
DRUGA CZĘŚĆ WYWIADU JUŻ WKRÓTCE
Moje pierwsze spotkanie z doktorem Radosławem Sikorą w Malborku 18 marca 2019 roku
Małe post scriptum do tematyki konnego łucznictwa, fajnie gdyby więcej młodzieży tak się garnęło do koni
W najnowszej odsłonie bloga jako miesięcznika wywiad z treneriem jeździectwa i konnego łucznictwa Markiem Danowskim. Aby zrealizować materiał dwukrotnie odwiedziałem Marka w jego podolsztyńskim gospodarstwie, bowiem pierwszego razu ulewa sroga nie pozwoliła zrealizować nam relacji z udziałem koni. Pod presją czasu wrzuciłem 12 czerwca część pierwszą relacji, czyli wywiad z trenerem Markiem oraz kilka zdjęć z planu zdjęciowego. Spieszyłem z publikacją tego wpisu nie tylko z obligacji jakie nakłada na mnie status miesięcznika, ale również dlatego, że 12 czerwca są Marka urodziny! Wszystkiego najlepszego Waszmość Panie! Niech się szczęści, sukcesów w zawodach i wszelakiej pomyślności!
Natomiast w dniu 28 czerwca udało mi się zakończyć wreszcie edycję drugiej części relacji, już konkretnie poświęconą treningowi łuczniczemu pieszo i konno.
Zapraszam serdecznie do polubienia filmów, zostawienia komentarza oraz subskrybowania mojego nowego kanału na YouTube. Linki do profilu drużyny sportowej Marka oraz rodzinnej agroturystyki poniżej.
Kanał Dzikie Pola LOCA DESERTA na YouTube!
Kanał Dzikie Pola LOCA DESERTA na YouTube! Czy te oczy mogą kłamać?Tor do konnego łucznictwaBajeczny domek w agroturystyce u rodziny Marka, Nokia 7.1 ma potencjał